Aldona Jankowska – na różowym koniu

0
850

O parodiowaniu celebrytów, trwającej wiele godzin charakteryzacji, weselnym kiczu, tremie i wpadkach na scenie z Aldoną Jankowską, parodystką z „Rozmów w tłoku” rozmawia Dorota Czyż. (fot. Leszek Szymaniec)

Szał na Panią zaczął się od występów w „Szymon Majewski Show”. Którą postać najchętniej Pani parodiowała w „Rozmowach w tłoku”?

Aldona Jankowska: Najprzyjemniej grało mi się Zytę Gilowską, bo prywatnie bardzo ją lubię i szanuję za jej cięte riposty. To bardzo inteligentna kobieta. Lubiłam parodiować ojca Rydzyka, czy Annę Fotygę, która była taka odjechana. W sumie sparodiowałam już kilkanaście postaci. Ja myślałam, że jestem tam tylko na chwilę, a to już 4 lata minęły.
Pani parodie są kontrowersyjne. Na przykład posłanka Hojarska bardzo negatywnie wypowiadała się na ten temat w mediach.
Posłanka Hojarska była kiedyś zbulwersowana, ale to nie chodzi o nią czy inne konkretne osoby, tylko o to, że nagle pojawiła się ostra satyra na polityków. Kiedy rozmawialiśmy o formacjach typu Samoobrona, im chyba trudno było zrozumieć, że władza to nie tylko peany i że nie wszyscy będą się im zawsze kłaniać. Bycie osobą publiczną wiąże się też z możliwością bycia krytykowanym. Z drugiej strony, bycie parodiowanym jest też przyjemnością, bo oznacza, że coś osiągnęliśmy, że się nas zauważa. Czekam z niecierpliwością na własną parodię (śmiech).
Ile trwa charakteryzacja? Trudno uwierzyć, że da się kobietę ucharakteryzować na mężczyznę.
To trwa kilka dobrych godzin. Ja zawsze zasypiam podczas charakteryzacji, a jak się budzę, to często krzyczę widząc swoją twarz. Były takie momenty, kiedy nie wierzyłam, że to jest możliwe, żeby mnie na kogoś ucharakteryzować – choćby na Beatę Tyszkiewicz. Osoby zajmujące się charakteryzacją w „Rozmowach w tłoku” to prawdziwi mistrzowie. Kiedy zrobili ze mnie Hannę Lis, byłam zaszokowana.

Zawsze zasypiam podczas charakteryzacji, a jak się budzę, to często krzyczę widząc
swoją twarz.

A jak się Pani przygotowuje do parodii? Przemyca Pani siebie?
Jasne, że przemycam (śmiech). Do parodii przygotowuję się bardzo długo i nie przychodzi mi to łatwo. Oglądam dużo nagrań, pracuję nad głosem, a potem staram się uwypuklić jakąś sympatyczną cechę danej postaci.
O co chodzi w dobrej parodii?
Im dłużej się tym wszystkim zajmuję, tym bardziej widzę, że naprawdę musi być o czymś. Pierwszym, co tłumaczę młodym ludziom, którzy chcą związać swoje życie z estradą, jest to, że w występie nie chodzi o jaja, wygłup i o to, żeby widownia rżała po każdym zdaniu. Jeśli nie ma w tym treści, jeśli nie chcesz nic powiedzieć, to to jest płytkie, jest żadne.Dlatego też cenię Olę Wolf, która pisze teksty do „Szymon Majewski Show” i dla mnie do „Różowych koni”. Czasem aż strach się bać, bo to co pisze jest i śmieszne i groźne zarazem.
Skąd pomysł na stand-up comedy w spektaklu teatralnym?W Polsce nikt poza Panią tego jak dotąd nie zrobił.
Tak, w zasadzie nie robi tego nikt. Wiadomo mi tylko o jednym takim spektaklu, granym przez mojego kolegę, Rafała Rutkowskiego w Warszawie. Stand-up comedy to monologi oparte na kontakcie z widzem, kiedy człowiek siedzący na sali może się głośno odezwać. Widziałam w tym duży potencjał.
Porozmawiajmy o Pani spektaklu „Różowe konie”…
Ihahaha (śmiech). Najpierw był program „Jak nie ja, to kto”. Później jako artystka zatęskniłam jednak za tym, żeby były piękne kostiumy, żeby była muzyka i piękne piosenki, żeby kurtyna się otwierała i zasłaniała. Z moim menadżerem, Henrykiem Pasiutem, zwróciliśmy się z prośbą do dyrektora teatru „Groteska” i do Małgorzaty Zwolińskiej, która tworzy kostiumy, żeby pomogli nam w przygotowaniu tego spektaklu. Wyszła nam rewia kieszonkowa, w której są i tancerze i songi musicalowe i przepiękne kostiumy. Na początku miałam obawy jak to będzie, robić stand-up w teatrze i jak ja sobie poradzę z widzami, którzy mogą mi dogadywać. Teraz wiem, że bardzo to się sprawdziło.
Skąd taka nazwa spektaklu?
„Różowe konie” to przewrotny tytuł. Zaczerpnęliśmy go z dokumentu o organizacji wesel. Organizatorzy opowiadali o przygotowywaniu najróżniejszych rzeczy i na końcu panna młoda chciała, żeby do ślubu zawiózł ją różowy koń. Organizatorzy pomalowali więc zwykłą klacz na różowo.Podczas spektaklu nie śmiejemy się z uczuć, zresztą na końcu okazuje się, że miłość jest najważniejsza. Chodzi o to, żebyśmy nie zwariowali w tych bibułkach, kotylionach, wstążkach i z całym tym kiczem.
Czytałam recenzję, gdzie autorka określiła „Różowe konie” ewokacją kiczu, który sięga poziomów absurdalnych…
To jest pozytywne, bardzo wysoko cenię sobie tę recenzję, bo w „Różowych koniach” chodzi właśnie o ten kicz. Kiczem są niedobre wzorce przejęte z zachodu – to całe wariactwo: wesela weneckie, czy kowbojskie. Pokazanie kiczu jako wartości jest dla mnie bardzo ważne w spektaklu i nie chodzi tu tylko o kicz w kulturze weselnej.
Improwizuje Pani?
Oczywiście. Teraz nawet chodzę na warsztaty improwizacji.
Zdarzyła się Pani kiedyś jakaś wpadka?
Wielokrotnie, Kotynieńku. Występowałam kiedyś w Poznaniu. Spektakl miał się zacząć o 19, cały program rozpoczynał się akcentem muzycznym, po którym miałam wejść na scenę. Nie wiem, czy komuś spieszył zegarek, czy mi spóźniał, ale siedziałam w garderobie i dopiero się malowałam, kiedy usłyszałam muzykę, po której miałam już grać. W dzikim obłędzie zbiegam po tych kręconych schodach, jestem na scenie w sukience i boa. I nagle zorientowałam się, że nie ubrałam butów! Zagrałam 15 minut razem z całą piosenką, stojąc cały czas na palcach, żeby wyglądało, że mam na stopach szpilki (śmiech).
Każda kobieta lubi się przebierać. Pani lubi swoje kostiumy?
Moje kostiumy do „Różowych koni” i nie tylko, tworzy Małgorzata Zwolińska. Są to najpiękniejsze kostiumy, jakie w życiu miałam.
Jest taki kostium, gdzie ma pani dodatkowy tłuszczyk…
I bardzo dobrze się w nim czuję (śmiech). To jest moja autoparodia. Poza tym ta postać jest urocza, wszyscy ja uwielbiają, bo jest to ciotka, która nie dość że jest nieatrakcyjna, to jeszcze ciągle na wszystko narzeka. To jest taki typ, który na każdym weselu się znajdzie.
Ma Pani spore doświadczenie z weselami.
Doświadczenie z weselami mam olbrzymie: byłam wodzirejem, kilkakrotnie świadkiem, raz grałam na scenie pannę młodą. Natomiast w życiu prywatnym jeszcze nie miałam okazji brać ślubu.
Występuje Pani na scenie od ponad 20 lat. Zdarza się Pani jeszcze mieć tremę?
Jestem tremiarzem niewiarygodnym. Zawsze się boję, ile przyjdzie osób. To jest bolesna prawda o estradzie, ale niestety, artysta estradowy jest tyle wart, ile biletów się na niego sprzeda.Przypomniała mi się anegdota, że podczas mojego pogrzebu, kiedy będą mnie spuszczać w trumnie na dół, wychylę jeszcze głowę z tej trumny i zapytam: „Henryk, dużo ludzi?”
Dlaczego?
Zawsze o to pytam. A jak się okazuje, że jest dużo ludzi, to się dopiero trema zaczyna, bo trzeba dać czadu. Na szczęście w „Różowych koniach” jestem wspierana przez wspaniałych tancerzy, więc nawet jeśli ja nie sprostam, to oni i tak dostaną brawa (śmiech).
Pani sława poza blaskami ma też cienie?
Żadnej przykrej sytuacji jak dotąd nie miałam. Zdarzyło mi się natomiast coś innego: krakowski rynek, późna pora, zaczepia mnie wstawiony, ale bardzo kulturalny pan, który spóźnił się do domu i prosi, żebym głosem Hojarskiej go wytłumaczyła przed jego żoną. Wzięłam telefon i zadzwoniłam. Kobieta zaczęła się śmiać, więc mam nadzieję, że pan nie dostał po nosie patelnią po powrocie do domu.Innym razem, w hotelu w Warszawie nie było miejsc i zadzwoniłam do kierownika mówiąc głosem Hanny Gronkiewicz-Waltz. I miejsce się znalazło.
Ostatnie kilka lat to bardzo pracowity okres w Pani życiu.
Jestem kobietą w drodze. Żyję zdrowo, nie mam żadnych specjalnych diet, ani przechyłów zdrowotnych, nie przyszło mi do głowy, żeby się obstrzykiwać silikonem, ale muszę o siebie dbać. Przez ostatnie dwa tygodnie byłam non stop w trasie. To jest trudne, ale ja sobie radzę z tym tak, że potem wracam do domu, zaszywam się w nimi dochodzę do siebie. To jest dla mnie bardzo ważne.
Czym jest dla Pani praca?
Przypomina mi się moja rozmowa z moim menadżerem Henrykiem. Powiedział kiedyś do mnie: „Jankowska, wyobraź sobie jak super by było, gdybyśmy wygrali milion”. A ja mu odpowiedziałam: „Tak, zrobilibyśmy ten spektakl rewiowy, wzięlibyśmy balet…” (śmiech). Większość ludzi myśli, że gdyby mieli takie pieniądze, to zaczęliby podróżować po całym świecie i nie musieliby już więcej pracować. Ja sobie kompletnie tego nie wyobrażam, bo najszczęśliwsza jestem w dwóch miejscach: na scenie i w domu. Praca daje mi siłę i jest moją pasją
Woli Pani występować przed kamerą czy przed ludźmi?
Kamera mnie lubi i ja ją lubię. Oczywiście, kamery trzeba się nauczyć. Ale nie umiałabym być aktorką, która tylko gra przed kamerą. Ja potrzebuję kontaktu z widzem. Na scenie nie ma playbacku, nie ma dubli, nie można oszukać, liczy się tu i teraz.
Zdarza się Pani jakieś nieprofesjonalne zachowanie, np. wybuchnięcie śmiechem na scenie?
Oczywiście, bo ludzie dogadują tak niesamowite rzeczy, że nie udaje mi się powstrzymać śmiechu, mimo, że z tym walczę. W takich sytuacjach mówi się, że aktor się „zgotował”. Widz ma wtedy satysfakcję, że rozłożył mnie na łopatki.
Wygrany milion i rewia z baletem – to jest Pani plan na przyszłość?
Pieniądze spożytkowałabym też na kilka prywatnych celów, ale idę na tyle samodzielną drogą (oczywiście przy wsparciu innych), że zastanowiłabym się nad stworzeniem małej sceny stand-upowej. Musiałabym ten milion najpierw wygrać. A wie Pani coś o tym milionie?