Mam w sobie demony – Maciej Miecznikowski

0
953

O muzyce nazywanej rockiem sympatycznym, kotach, gotowaniu, fankach i zapominaniu tekstów piosenek z Maciejem Miecznikowskim rozmawiała Dorota Czyż(fot. Marek Podolczyński).

Śpiewa Pan właściwie całe swoje życie. Ma Pan jeszcze energię, żeby śpiewać pod prysznicem?
To zależy od nastroju. Ale ponieważ lubię mieć słuchaczy, to częściej śpiewam w towarzystwie, na przykład gotując. Trochę się wtedy popisuję i wygłupiam. Arie operowe pasują jako tło do moich pasji kulinarnych. Śpiew i jedzenie – jedno i drugie jest przyjemne i może być zdrowe!
Pod prysznicem – poza publicznością – brakuje pewnie też akompaniamentu. Jaki jest Pana ulubiony instrument?
Pianino, bo mogę jednocześnie grać i śpiewać. Do tego nadaje się też akordeon i gitara. Dźwięki pianina są eleganckie i wytworne, akordeon trochę rzewny i biesiadny, a gitara już może trochę zbyt studencko-ogniskowa. Gram też na flecie i trąbce. Ale wtedy nie śpiewam! (śmiech)
Kimś się Pan inspiruje w swojej twórczości?
Czyli czego słucham. Bo nie wiem, w jaki sposób i w jakim stopniu to mnie inspiruje. Przecież inspiruje nas wszystko, co nas otacza, a przede wszystkim ludzie, których spotykamy. I nasze związki. Emocje. A gatunków muzyki słucham wielu – od klasyki po rocka. Od Bacha po Alanis Morissette. Słucham jazzu, ale już nie tyle, co kiedyś. Czysty jazz mnie trochę znużył. Ale wciąż jestem nim przesiąknięty. Mam chyba z tysiąc jazzowych płyt w domu. Do tego Michael Buble, Harry Connick Jr., Erykah Badu… Niedawno odkryłem fajną wokalistkę – nazywa się Sia. Kupiłem sobie płytę w Starbucks w Chicago, bo mi muzyka wpadła
w ucho. Jeśli chodzi o pop, to doceniam Seala. Wybieram się na jego lipcowy koncert w Warszawie.
Po pięciu latach milczenia, Leszcze wydały nową płytę. Ma Pan na niej swoje ulubione utwory, czy wszystkie lubi Pan tak samo?
Bezwstydnie przyznam, że najbardziej lubię te, które sam napisałem, ale one nie są zbyt charakterystyczne dla Leszczy, dlatego pewnie usłyszą je tylko ci, którzy kupią płytę. Napisałem utwór dedykowany wszystkim kobietom pt: „Ja się z Tobą wykończę”. Jest w nim „leszczowy” żart, ale jest też to coś, co ja mam w środku, ja Maciej Miecznikowski. Jakieś moje osobiste przeżycie.
W swojej twórczości bawi się Pan różnymi konwencjami i miesza style muzyczne. Jak by Pan określił styl muzyczny Leszczy?
Leszcze to mieszanka stylów. Niektórzy mówią, że wybuchowa. To ma być przede wszystkim formacja zabawowa, a nie jakiś określony plan, co do takiego albo stylu muzycznego. Musi być świetnie zagrane, a muzyków mamy topowych, dowcipne, trochę zaskakujące. I takie jest. Broń Boże nie nudne. I pewnie dlatego gramy ponad sto koncertów rocznie. Może mniej w tym roku, bo wokół ciągle różne kryzysy. W dwóch słowach określamy nasze granie jako rock sympatyczny. Z pogranicza kabaretu. Z tego lepszego pogranicza.
Teksty piosenek są dość trudne do powtórzenia. Pamiętam, jak „Kombinuj dziewczyno” było ogromnym hitem i wszyscy łamali sobie języki próbując zaśpiewać fragment tej piosenki. Zdarzyło się Panu kiedyś zabawne przejęzyczenie?
Przejęzyczam się, bo mam czasem mętlik w głowie i jestem za mało skupiony, ale raczej nie wtedy, gdy śpiewam. Mogę co najwyżej zapomnieć tekst. Wtedy śpiewam dwa razy tę samą zwrotkę, a muzycy z zespołu kręcą głowami i patrzą na mnie pobłażliwie. Prowadzący „Tak to leciało” powinien przecież znać teksty, a już na pewno te, które sam wykonuje. Ale tak nie jest. Nigdy nie mam pewności w sprawie słów, ani na scenie, ani w „Tak to leciało”. Może to i dobrze, bo by mnie kusiło, żeby podpowiadać uczestnikom, puszczać do nich oczka, szturchać, kopać i szczypać ich w pośladki. Zresztą w przypadku niektórych dziewczyn i tak mnie kusi! (śmiech)
Działał Pan w kabarecie, Leszcze to kabaret muzyczny, w „Tak to leciało” parodiuje Pan znane osoby. Potrafi się Pan śmiać z samego siebie?
Na co dzień jestem śmiertelnie poważny i na przykład nie lubię, kiedy ktoś zwraca mi uwagę. Mam w sobie demony. Wie Pani, artyści nie są do końca normalni. Chęć występowania na scenie to jakiś rodzaj ekshibicjonizmu. W ten sposób wyraża się potrzeba zwrócenia na siebie uwagi. To nie bierze się z niczego. To jest odchylenie od normy. Więc nie, nie śmieję się z siebie samego, nie lubię krytyki i niepochlebnych recenzji. Sam siebie czasem jednak śmieszę. Ale nie ja jako ja. Śmieszą mnie sytuacje z moim udziałem. Lubię być współautorem jakiegoś humoru sytuacyjnego.
Parodiowanie której osoby polskiej piosenki wspomina Pan najlepiej? Stawiam na Marylę Rodowicz.
Najbliżej mi do Maleńczuka, podobno po stylizacji byłem do niego naprawdę podobny. Ludzie nas zresztą czasem mylą. A największa frajda to rzeczywiście przebieranie się za kobiety. Bo to w sumie najłatwiejsze. Łatwiej założyć perukę, niż zrobić się na łyso… Poza tym kobiety są bardziej „pojechane”, więcej eskpresji,
a co za tym idzie więcej fajnych zachowań do naśladowania. Dobrze wspominam Kasię Nosowską, Justynę Steczkowską, Kayah i Beatę Kozidrak. Doda też ma swój styl i osobowość, więc jest co przedrzeźniać.
Jaka jest Pana największa wada?
Uhu hu huuuu…. Nie przyznam się. No dobra. Chaos. Bałagan. I może naiwność. A z tym źle się żyje w dzisiejszym świecie. Wyrachowanie pomaga nie tylko menadżerom w wielkich firmach, ale też artystom. Czasem.
A zaleta?
Otwartość? No bo przecież nie bicepsy. Choć nad tym nieustannie pracuję i jeśli jeszcze kiedyś się spotkamy
i zada mi Pani to pytanie, to może powiem, że bicepsy. Bardzo bym chciał (śmiech).
Ma Pan własny program w telewizji, jest Pan liderem zespołu, angażuje się Pan też w inne projekty. Czy Pan w ogóle ma tzw. czas wolny?
Nie za bardzo. Ale jeśli już, to wolny czas spędzam w moim ogrodzie, bo tak – jestem z zamiłowania nie tylko muzykiem, ale też ogrodnikiem. Albo z dzieciakami idę do teatru. Sporo czytam. Lubię też dobre kino. Na wakacjach nie byłem już od półtora roku, za to jeśli gdzieś już wyjeżdżam to daleko i na długo. Nie przekonują mnie dwudniowe wypady.
W wywiadzie sprzed kilku lat wyczytałam, że lubi Pan podejmować gości i serwować im spaghetti. Czy coś się zmieniło (w sensie kulinarnym)?
Spaghetti z sosem pomidorowym jeszcze nigdzie nie smakowało mi tak, jak to, które sam robię. Jest w moim stałym repertuarze, więc jeśli ktoś wpadnie do mnie z niezobowiązującą wizytą, to tak, spaghetti ma dużą szansę pojawić się na stole. Ale jeśli już kogoś zapraszam na bardziej uroczyste spotkanie, to staram się jednak bardziej popisać. Lubię na przykład tajską kuchnię. Mam w pobliżu sklep z żywością orientalną, gdzie kolendra jest na porządku dziennym, zamiast pietruszki. I mleko kokosowe. W minionym sezonie jesienno-zimowym dwa razy pojawiła się też u nas gęś. Raz po staropolsku – nadziewana rydzami i kaszą, a raz pomarańczami. Moja żona też lubi gotować, więc jeśli czas pozwoli, to się tak razem „zabawiamy” w kuchni. We własnoręcznie przygotowanym posiłku jest dużo dobrej energii.
Kot z Pana strony internetowej to artystyczny zabieg, czy jest Pan może „kociarzem”?
Miglanc to postać autentyczna! Podobnie jak mój drugi kot, Fiona. Lubię koty, są mądre, a zarazem niezależne. Moją potrzebę podporządkowania sobie wszystkich zwierząt w stadzie zaspakaja… moja żona powiedziałaby teraz, że na pewno nie ona…. Saba – kochany pies ze schroniska, jedyny członek rodziny, który się ze mną nie kłóci. Ale też często robi co chce i nic sobie nie robi z moich poleceń.
W redakcji zastanawialiśmy się czy poderwał Pan swoją żonę na swój niski głos…
Chyba nie, bo najpierw się do siebie tylko uśmiechaliśmy. Muzyką też jej raczej nie zaimponowałem, bo ona lubi smutną muzykę, jakieś smęty. Ale faktycznie czasem wspomina, że jak już do niej zacząłem dzwonić, to jej się kolana uginały, kiedy słyszała mój głos. „Cześć, tu Maciej” – tak zawsze zaczynałem rozmowę. I ona podobno od razu wymiękała.
Czy żona jest zazdrosna o fanki? Albo fanki o żonę?
Fanki o żonę? A skąd miałbym to wiedzieć? Miałyby mi robić jakieś wyrzuty czy awantury? W końcu fanki to nie kochanki! (śmiech) A żona… Nie wiem. Czasem myślę, że tak, bo denerwują ją niektóre zachowania innych kobiet. Są takie przypadki, że potrafi się wkurzyć i mocno nakręcić. Nawet za bardzo, moim zdaniem nieadekwatnie do sytuacji. A z drugiej strony często bywa, że w ogóle do mnie nie dzwoni, kiedy jestem w trasie. Nie sprawdza. Nie zadaje żadnych pytań. Jakbym jej wcale nie obchodził. A już na pewno nigdy nie jeździ ze mną na koncerty, chyba, że mamy jakieś wspólne sprawy do załatwienia i jest nam akurat po drodze. Ostatnio jakaś dziewczyna powiedziała jej: „Pani to ma szczęście, taki mąż”. A moja żona na to: „Pani nie wie, ale on to dopiero ma szczęście, taka żona”.
Na pytanie zadane przez fankę, odpowiedział Pan, że wybrał w swoim życiu najfajniejszą drogę i nie żałuje niczego. Jaka jest Pana recepta na szczęście?
Szczęście w życiu według niektórych teorii zależy od trzech czynników. Od tego, z czym przychodzimy na ten świat. Na to nie mamy wpływu. Od naszego wnętrza, które możemy rozwijać i doskonalić. Oraz od tego, czym się otaczamy. Tu z pomocą przychodzą teorie feng shui. Wierzyć, nie wierzyć, można spróbować sobie pomóc. Ja jestem za tym, żeby wyciągać wnioski, ale nie grzebać w przeszłości. Robić swoje. Robić z pasją. Wybaczać i puszczać w niepamięć. Trzeba koniecznie polubić siebie samego i szukać szczęścia tu, gdzie ono ma szansę się narodzić – w samym sobie. Cały czas nad tym pracuję. Zapytajcie za dziesięć lat. Ciekawe, czy powiem to samo.